Wycieczka

Roztapiający się śnieg i temperatura światła przypomniały mi jak zimą 1995/96 uznałem, że Radio Rebelia musi iść z duchem czasu i mieć częstotliwość na wysokim UKF-ie.

Dostawcę nadajnika wyłoniono w drodze lektury ogłoszeń drobnych w „Elektronice Praktycznej”. Miał kosztować cztery stówy – sporo kasy. Z pomocą przyszedł program Narodowych Funduszy Inwestycyjnych. Wyłudzone od dziadków świadectwa udziałowe NFI spieniężyłem szybko u koników pod PKO w Lubartowie i w zasadzie pozostało już tylko zamawiać. Ale tak kupować kota w worku?
Zaczynały się ferie. Artur powiedział, że spoko – wybierzemy się do gościa, co te nadajniki produkuje.

Pod pretekstem odwiedzin u jego cioci najpierw pojechaliśmy do Krakowa. Tam dano nam jeść, spać, no i poznałem nowe słowa: „weźże” i „chodźże”. Potem jakoś nam nie szła wycieczka – dość, że musielibyśmy nachodzić człowieka po nocy. Do rana doczekaliśmy pośród bezdomnych i żuli w poczekalni nieistniejącego już dworca PKP w Katowicach. Stamtąd rankiem pomknęliśmy do Sosnowca.

Na blokowisku, do którego od centrum miasta jechaliśmy dobre pół dnia znaleźliśmy właściwy budynek i klatkę. Było to mieszkanie jego matki. Wysłuchała naszej opowieści, po czym podała właściwy adres.
Typ od nadajników był tak zaskoczony, jakby go odwiedziła policja. To były czasy bez telefonów komórkowych, a często w ogóle bez telefonów. No a myśmy mu się w ogóle nie zapowiedzieli. Nawet do głowy nam nie przyszło, że może go zwyczajnie nie być w domu. Przy nas skończył składać ten nadajnik, nawet chyba mniej ze niego policzył z tego szoku.

Tego samego popołudnia – już z nadajnikiem w plecaku – staliśmy na wielkim zakręcie za Chorzowem, próbując złapać stopa. Po godzinie zrobiło się nieprzyjemnie zimno (patrz: roztapiający się śnieg, temperatura światła). Wpadliśmy na pomysł, żeby wyjąć z plecaka teczkę i napisać na niej „Lublin”. Dziesięć minut później siedzieliśmy w tirze, który dowiózł nas do Jędrzejowa. Na tamtejszym parkingu dla tirów był bar, w którym najedliśmy się jak bąki za 10 złotych ode łba. Potem kolejnym stopem udało się do Puław, gdzie doszło do gorszących scen – kierowca chciał zapłaty. Po wymianie zdań i przedstawieniu poglądów na temat idei autostopu, pokazaliśmy mu w końcu brzydko jednym palcem i chodu. W domu byliśmy po 21:00, ostatni odcinek trasy już „normalnie” – PKS Puławy.

Tak sobie przypomniałem i doszedłem do wniosku, że to w sumie wiele wyjaśnia.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.